Pozostało

trwa inicjalizacja, prosze czekac...Gry

2015-10-13

2015-09-23

2015-08-06

2015-08-01

2015-07-17

2015-07-15

2015-05-28

2015-05-19

2015-05-14

Living room w świątyni - Wietnam









            Myśląc o przedstawieniu naszej wyprawy, teraz, po powrocie, trudno powiedzieć w ogóle cokolwiek. Zacząć od początku? Opisywać dzień po dniu? Czy to, co najważniejsze? Co najświeższe? Po dwumiesięcznym pedałowaniu po półwyspie indochińskim niełatwo nabrać dystansu. Musimy chyba jeszcze poczekać, aż dotrzemy do momentu, kiedy patrząc na nasze zdjęcia, mieć będziemy poczucie egzotyki, orientu. Widzimy to choćby po tym, że pokazując znajomym zdjęcia, które dla nas epatują codziennością, u innych wzbudzają ekscytację, emocje i pytania typu: „Naprawdę to wszystko widzieliście?”. Bo kiedy ktoś się nas pyta jak było to, aż nie wiadomo co odpowiedzieć... - Fajnie?!

            Ale już drugi miesiąc od powrotu mija, a my zaczniemy chyba od końca, czyli podsumowania. Wylecieliśmy z Polski 28.11.2014r., wróciliśmy 29.01.2015., co daje 63 dni całości trwania wyprawy. Przepedałowane 4260km. Do tego dochodzą odcinki zrobione na pace pick-up'a, w rozklekotanej ciężarówce, w nibyautobusach, czy drogą morską. Należy zaznaczyć, iż każdy dystans pokonany nierowerowo wymuszony był różnymi okolicznościami.  W kambodżańskich górach zatrzymała nas dziura w dętce i ulewa-zatrzymaliśmy pick-up'a. W rozlewisku Mekongu w Wietnamie mieliśmy do wyboru pakowanie się w aglomerację Sajgonu lub też objechanie jej od południa przeskakując poszczególne odnogi w regionie tzw. ust mekongu i po morzu południowochińskim transportem wodnym - umówmy się, że „promami”. Jako, że wielokilometrowych tuneli nie można pokonać na żadnym jednośladzie, zapakowaliśmy nasze bicykle do miniciężaróweczki Daihatsu, dzięki czemu zaoszczędziliśmy wiele godzin mozolnego wdrapywania się przekraczając góry. Raz potworny wiatr fenowy praktycznie uniemożliwiał nam jazdę po remontowanej prawie na całej długości drodze łączącej Ho Chi Minh i Hanoi – bonusowy transport właściwie „złapał się sam” - biznesmen wraz z żoną jadący na północ postanowili nam pomóc i zapakować dwójkę umorusanych cyklistów do swojego suv'a, co było o tyle trudne, że rowery musiały trafić na dach-po uprzednim znalezieniu przy drodze jakichś zabezpieczających lakier szmat i kawałków sznurków do ich przywiązania... Natomiast w nowy rok zaraz po zaklejeniu kolejnej dziury i przejechaniu może kilometra mijaliśmy autobus do Laosu, który akurat zabierał jakieś pakunki... zabrał i nas - to nam pozwoliło uniknąć kolejnego przedzierania się przez wietnamskie góry.  Nie zapomnimy też nigdy szalonego kierowcy ciężarówki w górach w Wietnamie, w której nie działały absolutnie żadne zegary – szaleniec ów żyłował silnik do granic możliwości (to tak na słuch... bo żadne wskaźniki nie działały...) pozwalając pojazdowi odchylać się niebezpiecznie od pionu, a przed zakrętami jedynie trąbiąc (bo klakson akurat działał), a biorąc je oczywiście środkiem drogi. W międzyczasie zdążył sobie zapalić, pośpiewać i pogadać przez telefon. Nie ukrywał rozbawienia naszym przerażeniem, zaś my trzymając się kurczowo obiema rękami i zapierając nogami ile sił czuliśmy się jakby zaraz wszystko miało się rozpaść. To było jedne z cięższych trzydziestu kilometrów.
            Wbrew naszym najczarniejszym obawom w odwiedzanych przez nas rejonach czuliśmy się dość bezpiecznie. Wprawdzie sporo było owadów, a wiadomo – regiony malaryczne, ale zapas muggi koił nasze obawy. Przed wyprawą pocieszaliśmy się, że z wężami to pewnie jest tak, jak u nas z niedźwiedziami w górach. Wiadomo, że są, ale znaczna część społeczeństwa ich nie widziała. Węże jednak widywaliśmy, głównie na asfaltach, ale przeważnie te, które nie potrafiły przechodzić przez jezdnię...Choć zdarzały się sytuację, gdy po drodze przemykał przed nami połyskujący w słońcu osobnik. Pająków też trochę było-widoczne szczególnie porą wieczorową. I jak się okazuje, odwieczny lęk przed pająkami pozostaje stale aktywny, na nic zdał się około półtoraroczny epizod z hodowaniem ptaszników. Tu od razu staje nam przed oczyma sytuacja, gdy zaraz po wejściu do namiotu, na dach (korzystaliśmy jedynie z sypialni jako moskitiery, zatem ściany i dach mieliśmy półprzejrzyste) spadł nam dość spory „egzemplarz” - a nocleg mieliśmy pozornie dość bezpieczny, bo na krużganku u mnicha Coo.
            Znacząco też obawialiśmy się poważniejszych awarii sprzętu-co mając na uwadze jedynie podstawowy zakres wiedzy i umiejętności w zakresie napraw rowerowych mogło być poważnym utrudnieniem. Poza awariami ogumienia, z którymi się oczywiście liczyliśmy, w czasie całej wyprawy nie mieliśmy poważniejszych problemów technicznych. Obie trudności natury technicznej pojawiły się na samym początku. Pierwsza jeszcze na lotnisku w Warszawie, gdy podczas pakowania roweru do postaci bagażu lotniczego okazało się, iż system mocowania sakwy na kierownicę został w naszym aucie, a nasze auto wracało już do domu... Tu z pomocą przyszli nam Tajowie z „obsługi” świątyni, w której spaliśmy drugiej nocy-kiedy tylko zobaczyli, że coś grzebiemy przy rowerze, z wrodzoną sobie ciekawością otoczyli nas i przyglądali się, by po chwili rozbiec się po kawałki drutów, gum do wiązania i niezbędne narzędzia – po pół godziny mieliśmy prowizoryczny zaczep/mocowanie torby na kierownicę, który dotrwał do samego końca wyprawy. Awaria nr 2 to brak pedała spd, które zgubiło się gdzieś w luku bagażowym. Skutkiem czego pierwsze 10km wyprawy przepedałowałem tylko prawą nogą, nim udało nam się znaleźć jakikolwiek sklep z rowerami. Udało nam się kupić zwykłe platformy za jakieś 50-60 pln. Tyle tytułem problemów technicznych. No, chyba że do nich zaliczyć należy także awarie aplikacji w telefonie-translatora i przelicznika walut. Ale to tylko nieznaczne turbulencje...

            Ale tak naprawdę to nasza wyprawa zaczęła się dużo wcześniej-tu mamy na myśli cały cykl przygotowań. Pomijamy już etap wybierania kierunku podróży, to osobna historia. Trzaba było przygotować się logistycznie i finansowo-czyli zrobić wszystko, by całość jakoś wypaliła i to za jak najmniejsze pieniądze. Odpowiednio wcześniej kupowane bilety lotnicze są częstokroć tańsze, a mając dobre rozeznanie w lotach można uniknąć wielu godzin oczekiwania na lotniskach z koniecznością zmiany przewoźnika w międzyczasie. Nadto należy pamiętać, iż każdy przewoźnik posługuje się inną polityką w kwestii przewozu sprzętu sportowego i generalnie ponadwymiarowego. Rosyjski operator zabrał nasze rowerki „w cenie” jako bagaż główny, bez względu na wymiary, przy założeniu, że nie przekroczymy limitu wagowego. Ale przygotowania to nie tylko bilety. Do tego dochodzi jeszcze cały ambaras z wizami-część z nich można załatwić na przejściach lądowych (choć nie wszystkich...), ale część wygodnie jest mieć już zorganizowane już wcześniej (z perspektywy czasu nasze perypetie z konsulatem Wietnamu wydają się nam już zabawne...). No i dochodzi jeszcze wyposażenie się na wyprawę, bo zawsze czegoś brakuje, coś się wyeksploatowało, coś dodatkowego jest potrzebne. Tym razem naszą wyprawę postanowiliśmy uczynić bardziej transparentną – stąd profil wyprawy, blog, a także poszukiwanie sponsorów. Samo to stanowi spore wyzwanie-pamiętać należy, że cały proces trzeba rozpocząć wcześniej.  Najlepiej zacząć wysyłać zapytania jeszcze przed końcem roku poprzedzającym wyprawę, nim budżet na rok kolejny zostanie zatwierdzony, bo po prostu często jest tak, iż budżet firm nie przewiduje niespodziewanych wydatków na takie cele... My zaczęliśmy jednak dużo później, stąd m.in. powyższa wiedza... Ale i tak na okres trwania wyprawy zostaliśmy ambasadorami marki Kenda - dzięki wsparciu sponsora uzupełniliśmy braki w sprzęcie: siodełko, koszyki na bidony, pompka, odzież, komplet narzędzi, sakwa na kierownicę oraz kierownice, oświetlenie, zapięcie rowerowe (bo nasze celem wyprawowym zdecydowanie było za ciężkie...), no i oczywiście opony, nie zapominając o wbrew pozorom bardzo przydatnym gadżecie w postaci termometra na kierownicę, który nieustannie przypominał nam jak bardzo jest gorąco...

...ale wracając do początku

            Pierwszym wyzwaniem było zmieszczenie się w limitach wagowych linii lotniczych. 31 kilogramów na osobę – 10 do kabiny i 21 głównego. W tym limicie zmieściliśmy wszystkie sakwy, rowery, odzież, namiot, śpiwory, karimaty, aparaty, kable i wszystko inne, co potrzebne na wyprawie. Ale jesteśmy przyzwyczajeni do pakowania się wg zasady, że bez względu czy pakujesz się na dwa dni, czy dwa miesiące zabierasz dokładnie to samo. Przy czym tym razem musieliśmy być przygotowani zarówno na tropikalne upały, ulewy, jak i chłody w wyższych górach.

A sama wyprawa?

            Raczej nie pokusimy się tu o opisywanie dzień po dniu całości wyjazdu, a pozostaniemy na etapie ogólnego wrażenia, wspomnień. A tak naprawdę sami jeszcze układamy sobie w głowach cały ten mętlik wspomnień, obrazów i doznań. Znacznie przy tym pomaga ogrom pracy wkładany w segregację zdjęć i filmów z kilku źródeł, bo dwa aparaty i dwa telefony.
            Tajlandię poczuliśmy dopiero po wyjściu z lotniska. Wcześniej było skręcanie rowerów, awantura o zgubione pedało i mimo wszystko stresogenna presja czasu, bo chcieliśmy jeszcze tego samego dnia wydostać się z Bangkoku. No i lotnisko jest klimatyzowane. Po przekroczeniu rozsuwanych drzwi wkroczyliśmy w gęstą masę gorącego powietrza. Pierwsze 10 kilometrów spędziliśmy na błądzeniu w poszukiwaniu sklepu rowerowego oraz wody. Wbrew pozorom nie tak łatwo porozumieć się w Tajlandii po angielsku. Na domiar złego nasz smartfon, którego obsługi w zasadzie dopiero się uczyliśmy, automatycznie przełączył się na język tajski i korzystanie z nawigacji nie wchodziło w grę.
Po pokonaniu tych trudności ruszyliśmy na południe, starając się jak najszybciej umknąć z zatłoczonych rewirów stolicy. Wprawdzie wcześniejsze eksplorację okolic Bangkoku w mapach google wskazywały na dość znaczne zaludnienie, jednakże zastana rzeczywistość przerosła nasze wyobrażenie. Do tego termika na poziomie 38-40 stopni.
Pierwszej nocy wiedzieliśmy, że jest tysiąc razy trudniej, niż przypuszczaliśmy. Totalny brak miejsca na rozbicie namiotu, każdy wolny skrawek ziemi zawalony był zgniłą górą śmieci.   Byliśmy przerażeni. Szukaliśmy hotelu, jednakże, co również było ogromnie trudne, nikt nie rozumiał angielskiego. Spaliśmy u mnichów, na terenie buddyjskiej świątyni-sama sypialnia namiotu jako moskitiera rozłożona na betonie, ale pod zadaszeniem. Do towarzystwa gekony, psy, których w świątyniach było dużo i jeszcze stara, niema Tajka, która z zaciekawieniem obserwowała każdy nasz krok. Ciemność zapadła w okolicach godziny siedemnastej, chłodniej nie zrobiło się wcale. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak będzie wyglądać wiele kolejnych wieczorów. Nasze noclegowe wyjście awaryjne, czyli świątynie buddyjskie, stały się niemal naszą codziennością – było po prostu o wiele bardziej dostępne i mniej nas ograniczało niż konieczność szukania guesthouse'u, czy hotelu, a spanie na dziko po prostu nie wchodziło w grę, bo każdy milimetr ziemi zdatny do osiedlenia się zapchany był budynkami, szopami, chatami i wszelakiego rodzaju konstrukcjami służącymi za schronienie, polami ryżowymi lub po prostu hałdami śmieci.
Nocując w świątyniach czuliśmy się bezpiecznie, przede wszystkim przed gadami - masa psów, kur, kogutów, a często i innego inwentarza czyniło wiele hałasu przy każdej okazji, zatem koiła nas nadzieja, iż spłoszyłyby węża lub podobne zagrożenie. Jako miejsce do rozłożenia namiotu często służył nam beton, drewniana podłoga, lub wykaflowana posadzka-w zestawie z karimatą i porządnym zmęczeniem daje naprawdę dobrą opcję wyspania się. Bardzo często dostawaliśmy miejsce w samej świątyni, czasem nawet jakieś łóżko, a w nasz ostatni nocleg dostaliśmy domek na morzu-jako że świątynia położona była na brzegu, część jej zabudowań usadowiona była na palach nad wodą. Naprawdę bardziej bajkowego lokum na ostatni nocleg nie mogliśmy sobie wymarzyć.
Kilka razy w czasie naszej wyprawy zdarzyło nam się skorzystać z guesthouse'u i sami byliśmy zaskoczeni swoimi odczuciami, bo wprawdzie po odświeżeniu się i przebraniu w cywilne ciuchy mogliśmy bez obawy o sprzęt udać się na eksplorację miasteczka, jednakże już wtedy w głowach naszych tkwił zew, by nie wracać w to samo miejsce, a wsiąść na rowerki i popedałować dalej. Nie mieliśmy ochoty na odpoczynek przed telewizorem, czy w kółko przemierzanie tych samych uliczek miasta. Zostając w jednym miejscu dłużej, niż jedna noc przyłapywaliśmy się na nudzie, nudzie, nudzie! W myślach już toczyliśmy się dalej. Noclegi u mnichów, na plaży (niezapomniane trzy noce na wietnamskich plażach...), u autochtonów, czy nawet w burdelu (tak-ulokowany na wodzie jeziora, w prowincji Chantaburi; my zbłądziliśmy, zaczynało padać i zmierzchać; przybytek jeszcze nie oddany do użytku, bo bez prądu, ale np. „Pokój Aniołka” już był gotowy... ) miały w sobie przeogromny urok – każdy wieczór wyglądał inaczej, zero rutyny...
Z czasem czuliśmy się też coraz bardziej ośmieleni, coraz mniej wycofani. Na początku naszej wyprawy, gdy mnisi pytali, czy jesteśmy głodni lub spragnieni to nie chcieliśmy robić kłopotu-staraliśmy się mieć zapas wody i żywności na wieczór. Nieraz zastanawialiśmy się, czy nie jest to nietaktem z naszej strony. W późniejszym etapie rowerowania częściej korzystaliśmy z mnisiej uprzejmości. Dostawaliśmy różne przekąski, zawsze dużo napoi, raz wyposażono nas poduszki, kołdrę i moskitierę, a nawet dostaliśmy coś na kształt amuletów, które wedle zapewnień darczyńców, chronić nas miały przed niebezpieczeństwem-są to modlitwy odciśnięte na złotej folii zabezpieczone w małym przejrzystym tubusie.
Minusem, choć i w pewnym stopniu plusem nocowania w świątyniach była pobudka w okolicach 3 nad ranem – wycie psów, pianie kogutów, modlitwy, gongi oraz muzyka sakralna z magafonów. Dzięki temu często wyruszaliśmy jeszcze przed świtem, co szczególnie istotne przy krótkich dniach. Z wielkim sentymentem wspominamy chwile, gdy jadąc obserwowaliśmy wschody słońca, miasteczka rozpędzające się do dnia, rozpalane grille, mnichów przyjmujących jałmużnę.
Reakcje mnichów na nas, jako turystów, były bardzo zróżnicowane-od sytuacji, w których po aprobacie dla naszej obecności dawano nam całkowity spokój, po wieczory, kiedy nie mogliśmy wymigać się od opowiadania o sobie, podawania kosztów rowerów, biletów z Polski i pokazywania trasy na mapie. Często problemem było wyjaśnienie, czego chcemy-bo wbrew pozorom skuteczne porozumienie się nawet przy użyciu fotografii namiotu z poprzednich świątyń nie zawsze było proste. Ale, gdy już rozbijaliśmy się, zazwyczaj oblegali nas, stali i przypatrywali się temu co robimy, dziwili się, dotykali sprzętu, zaglądali do namiotu. Często opowiadaliśmy o naszej podróży (oczywiście na migi), pokazywaliśmy mapę, piliśmy wspólnie zieloną herbatę i uśmiechaliśmy się do siebie wzajemnie. Zdarzyło nam się nawet oglądać z mnichami komedie romantyczną bollywoodzkiej produkcji!
Kiedy zaś zdarzał się mnich mówiący po angielsku, wtedy najbardziej ich interesowało ile zarabiamy i ile wydaliśmy na rowery.
Kilka razy zdarzyło się nam spać z pilnującym nas (albo przed nami!) policjantem z karabinem.
            Nad morze udało nam się dotrzeć porankiem dnia drugiego i zamiast błękitnych lagun i złotej plaży zastaliśmy ekstremalnie zaśmiecone wybrzeże, a wszystko zanurzone w aromacie, przy którym woń sosu rybnego to poezja... Wybrzeże często nie oferowało plaży, a oblepione było rybackimi osadami na palach. Ale kiedy już natykaliśmy się na plaże to woda była tak bajecznie ciepłą, że niestety nie dawała ochłody...
Poza rejonami spowitymi zapachami gnijących rybich wnętrzności Tajlandia pachniała ryżem jaśminowym.
Z założenia staraliśmy się omijać duże miasta (choć i tam zaglądaliśmy), by poznać przemierzane kraje takimi jakimi są, a nie takimi jakie są dla turysty. Bo przejeżdżając przez miejscowość kurortową natknąć się można na sieciówki kurczakowe, pizzowe i hamburgerowe, a nawet sklepy z półkami, cenami i napisami w językach angielskim i rosyjskim, pomijając już fakt, iż więcej w nich było ludzi rasy białej, aniżeli azjatów.
            Kambodży trochę się obawialiśmy-raz, że dżungla, dwa: ogólne wyobrażenie, że to dzicz jeszcze, no i nasze mapy pokazywały jedynie główne drogi... Ale w Kambodży właśnie zakochaliśmy się chyba najbardziej. Bajkowa, kolorowa ( a w zasadzie wszędobylska wysycona zieleń, ogromne połacie czerwonej ziemi...)... Wszędzie pełno rozczochranych dzieci ubabranych w błocie i pyle. Gdy tylko w zasięgu wzroku znalazły się jakieś osady z oddali już słyszeliśmy dziecięce pozdrowienia „Hello, hello!, które brzmiały dopóki nie odmachaliśmy. Zawsze uśmiechnięci, weseli, serdeczni ludzie.
A pomiędzy osadami dużo więcej przestrzeni niż w Tajlandii, krajobrazy bardziej stepowo-sawannowe, bawoły przemierzające pola... A dżungla? Naprawdę przytłaczająca ściana różnorakich zieleni-drzewa przerastające siebie nawzajem, wszystko to wypełnione ogromem jakichś bluszczów, lian, porostów, pnączy, ogromnych paproci wyrastających z jakiegoś zagłębienia w pniu drzewa... Choć ogrom tego ekosystemu najznaczniej ujawnia się w nocy-wszystko, aż huczy: bzyczenie, cykanie, ćwierkanie, stukanie, popiskiwanie, ogólny szum, który jest naprawdę, naprawdę (!!!) głośny. I koniec końców Kambodżę opuszczaliśmy z ogromnym żalem. Z tym większą radością wjechaliśmy do niej po raz drugi, tym razem od strony Laosu. W planach mieliśmy podążać do Tajlandii, jednakże właśnie piękność tego kraju urzekła nas tak bardzo, że zdecydowaliśmy więcej czasu spędzić właśnie w Kambodży. Kraj ten nie jest jeszcze tak bardzo przesiąknięty turystycznie, jak Tajlandia, (oczywiście poza Siem Reap, i stolicą). Część kraju przy granicy z Laosem okazała się być kompletnie inna, niż to co poznaliśmy na południu-przy granicy natknęliśmy się na rejony bardzo odludne, bez infrastrunktury, wody, prądu – o hotelu można zapomnieć, a wypożyczalnie akumulatorów, ładowanych z agregatu to całkiem dobry biznes. Tu zaliczyliśmy niezapomniany wieczór u Chena, kiedy to dzieciaki przyniosły nam do namiotu poduszki w serduszka, a Chen oferując nam kąpiel zaprowadził nas do pobliskiej glinianki, gdzie i on wraz z dziećmi „wziął prysznic”. Sami widząc podobne bajorko nie wpadlibyśmy nawet na pomysł, by zanurzyć w takiej wodzie choćby palec u nogi... Później widywaliśmy podobne łaźnie i ludzi zmierzających z ręcznikiem i szamponetkami , przy innych wioskach.
Duża część Kambodży jest bez drogi, bo droga się remontuje/buduje – nawierzchnia usłana piachem i różnej maści podsypkami lub tłuczniem w zależności od zaangażowania prac. Jechałoby się może w miarę dobrze, gdyby nie straszny ruch – tiry, autobusy i ciężarówki pędzące bez opamiętania, co sprawiało, że po prostu jechaliśmy w chmurach kurzu, pokryci caluteńcy pomarańczowym pyłem.
            Właśnie tu w Kambodży natknęliśmy się na świątynie, które były bardzo otwarte na ludność miejscową-nie stanowiły jedynie miejsca sakralnego wyraźnie oddzielonego od reszty rzeczywistości, co bardziej było wyraźne np. w Tajlandii. Tu wszędzie było masę dzieci, co chwila przewijali się „tutejsi”. Atmosfera była znacznie „luźniejsza”. Nawet wieczorne ognisko nie było problemem.
            Pewnego wieczoru wycieńczeni szczególnym tego dnia upałem powoli szykowaliśmy się do spoczynku, kiedy zobaczyliśmy, iż do świątyni zjeżdżają straganowi sprzedawcy, rozstawiany jest sprzęt nagłaśniający, zaczyna rozbrzmiewać muzyka... i zaczęła się kambodżańska plenerowa dyskoteka. Co do muzyki to naprzemiennie puszczane były hity disco/pop oraz klasyki tutejszego folkloru, kiedy „na parkiet” wychodziło  starsze pokolenie i uaktywniała się klasyczna choreografia khmerskich tańców.
            Ale i w Kambodży okradziono nas jedyny raz w czasie całej wyprawy - w samej świątyni, przy posążku buddy. Miejscowy dzieciak ukradł nam nad ranem sakwę-wór transportowy z pompką, częścią pałąków namiotowych i kilkoma pierdołami. Udaliśmy się na posterunek, który był 4 km dalej, przez godzinę próbowaliśmy się dogadać, mimo naszego podniesionego tonu, złości i zdenerwowania policjanci byli bardzo rozbawieni naszym widokiem, a cała sytuacja zdawała się ich wtrącać w wysoki poziom rozbawienia. I nawet pomimo tego, że przyjechał wezwany przez nich tłumacz, który sprowadził drugiego tłumacza niewiele udało nam się wskórać, gdyż na koniec panowie stwierdzili, że w zasadzie to zdarzenie miało miejsce w innym dystrykcie i powinniśmy sprawę załatwić jakieś 20 km dalej… wobec czego skapitulowaliśmy i pojechaliśmy dalej...
            Najmniej czasu spędziliśmy w Laosie. Postanowiliśmy zostać dwie noce w Pakse - przyjechaliśmy do Pakse w późnych godzinach wieczornych-zatem znaleźliśmy jedynie guesthouse i wszyliśmy w złudnej nadziei znalezienia jakiejś żywności. Miasto o tej porze wymarłe-najwięcej życia wokół nieczynnego już o tej porze targowiska pilnowanego przez uzbrojonych w karabiny mężczyzn. Sama miejscowość poza wspomnianym targowiskiem nie urzeka. Targowisko bajkowe -wprawdzie na tym etapie podróży targów mieliśmy już po kask, ale opcja spacerowania „po cywilnemu” bez taszczenia ze sobą rowerów i całego dobytku nadawała naszej eksploracji targowej nową optykę. Zaczęliśmy od porządnej miski zupy z talerzem wypełnionym zielonymi warzywami liściastymi. Całość targu podzielona na „sektory tematyczne”. W rejonie mięsnym wystawiano wszelkie jadalne części zwierzęcia, po gotowaną krew włącznie... Nie mogło zabraknąć nieprzemierzonych ilości warzyw tudzież i owoców, a i też odmętów ryb, często wysypanych po prostu na ziemi na rozpostartym brezencie oraz dzbanów, czy też beczek fermentujących ryb w gęstej mazi z tych już rozłożonych-tak robi się aromatyczny sos... Tu nabyliśmy jedną z niewielu pamiątek (limit wagowy!): tasak. Podróż z Laosu do Kambodży upłynęła nam w upale pośród małoludnych rejonów, bezkresne połacie usiane gdzieniegdzie krzewami, a najczęściej kępami wysokich traw i wyschniętych krzewów. Pośród tego domostwa - usadowione na palach chaty pokryte strzechą, czasami blachą falistą.... Po Wietnamie tego właśnie było nam trzeba. Snucia się od osady do osad pośród stepowo-sawannowej scenerii. Spośród wszystkich odwiedzonych przez nas krajów to w Laosie właśnie najwięcej widać ludzi pijących alkohol-tutejsze piwo Beerlao w butlach 0,6l cieszy się ogromnym powodzeniem. Choć piwo najtańsze nie jest-taniej od butelki piwa można kupić butelkę ryżowej czterdziestopięcioprocentowej „whisky”-nie że wyrób właściciela sklepu nalewany ze słoika, tylko butelkowany, banderolowany trunek. Dość często natykaliśmy się także na mnichów, co dawało nam bezpieczne miejsce na rozłożenie namiotu. Choć raz zmierzch zastał nas po prostu w trasie i korzystając z uprzejmości autochtonów rozbiliśmy się w obrębie domostwa-mieliśmy też dostęp do „łazienki”. Po włączeniu pompy elektrycznej mogliśmy obmyć się z pyłu ze szlaufa...    
            Wietnam przepiękny, a jednocześnie przerażający, przeróżnorodny - wciągnął nas bardzo i nie chciał wypuścić. Tu spędziliśmy najwięcej czasu. Najpierw utknęliśmy w delcie Mekongu-nie chcieliśmy wpakowywać się w Sajgon, a chcąc okrążyć go od południowej strony musieliśmy częściowo zdać się na transport wodny, czyli „promy”- gdyby nie pomoc miejscowych nigdy nie wpadlibyśmy na to, że statek jakimi mieliśmy płynąć jest promem właśnie-bo od europejskiego wyobrażenia promu konstrukcja bardzo to odległa.
Podążając na północ Wietnamu część naszej drogi pokrywała się remontowaną na całej prawie długości autostradą do Hanoi. Dziura na dziurze, ogromny chaos, tumany pyłu, trąbili wszyscy, no oczywiście oprócz nas!, bu tutaj każdy używa klaksonu zawsze i wszędzie. Wietnam w tych rejonach niesamowicie jest tłocznym, a co za tym idzie, także i ulice pełne są pojazdów. Mało to sprzyjające warunki do turystyki rowerowej. Dlatego też zdecydowaliśmy odstąpić od pierwotnego planu podróży pomorzem i za Quy Nhon odbiliśmy na wschód licząc się z tym, iż będziemy musieli przedzierać się przez góry - kierowaliśmy się w stronę przejścia granicznego w Bo Y, gdzie, jak wynikało z relacji na anglojęzycznych forach, można dostać wizę do Laosu. Ta część Wietnamu dała nam ostro w kość! Skończyły się noclegi na plażach, skończyły się świątynie buddyjskie (więcej kościołów katolickich niestety dość szczelnie zamkniętych) no i znowu musieliśmy liczyć na życzliwość miejscowych, a w zasadzie to najwygodniej nam było zatrzymywać się przy stacjach benzynowych.
Zaczęły się ogromne góry, temperatury spadające nawet do 10 stopni, całodzienne opady deszczu, a w zasadzie całodzienna zawiesina z mżawki. Ale też przepiękne widoki, tarasowe pola ryżowe, dżungla, górskie plantacje... Po nieskutkującej sukcesem wizycie na granicy postanowiliśmy w przyszłości ślepo wierzyć informacjom publikowanym na stronie msz'tu... 

            Przez całą wyprawę prawie nie gotowaliśmy, bo po prostu nie było takiej potrzeby. Prawie wszędzie natknąć się można na miejsca (niby restauracje), gdzie za nieduże pieniądze dostać można  albo zupę – pho (choć to wietnamska nazwa), albo ryż z dodatkami.
Pho najlepsze chyba w Wietnamie z dodatkiem talerza zieleniny, marynowanego czosnku, chili, oczywiście sosu rybnego, w Tajlandii prawie zawsze słodkie. Często kwaśne dodatki, czyli albo limonki, albo kwaśno ostry sos.
Ryż z dodatkami to ogromne pole do interpretacji – ryż często niestety przesuszony i zbytnio posklejany, ale za to różnorodność dodatków przeogromna. Mnóstwo mięs w rożnych konfiguracjach, ale także ogrom ryb i warzyw. Zaskakujące, ale kuchnia dość tłusta. W Wietnamie natknęliśmy się także na ”hot dogi”-bagietkę wysmarowaną w środku ostrym sosem z dodatkiem wędliny, a'la blok z czegoś lub jakaś mortadela i do tego krojone w kostkę gotowane skóry wieprzowe z warstwą gumiastej skóry, gleju oraz tłuszczu – do tego kwaśna kapusta i sos sojowy. Razu pewnego w jadłodajni byliśmy już o dość nieobiadowej porze i pani zaoferować nam mogła jedynie „pho bez mięsa”, na co przystaliśmy, po czym przyniosła nam... zupę z torebki po prostu zalaną wrzątkiem...
Natomiast jedynym posiłkiem, jakiego nie zjedliśmy to jajka, które dostaliśmy w plenerowym lokalu w Wietnamie, w którym nie mogliśmy się dogadać z nikim i po prostu daliśmy do zrozumienia, że chcemy jeść – przyniesiono nam po jajku, cierpliwie czekaliśmy na resztę posiłku, której, jak się okazało nie było. Jajko samo w sobie. Po długiej chwili oczekiwania postanowiliśmy do owego jajka się zabrać-po rozpoczęciu obierania go ze skorupki wyciekła z niego ciecz rosołopodobna... więcej chyba pisać nie trzeba: było to właśnie danie, jakiego z założenia wiedzieliśmy, że nie zjemy – jajko gotowane na twardo z na wpoły rozwiniętym ptaszkiem w środku.

A teraz... porządkujemy zdjęcia, jakoś zmagamy się z rzeczywistością. I z niezdrową niecierpliwością przeglądamy mapy google i odwiedzamy wyszukiwarki połączeń lotniczych...



2015-04-27

znacie tą szkołę plakatu? tę?

stylistyka skądinąd znajoma... ale co tu pisać. Przy plakacie słowo to zbędne wydatkowanie energii...
Vietnam.










I jeszcze kilka smaczków z Kambodży... z tym, że w Kambodży plakaty miały bardziej edukacyjno-ostrzegawczy wydźwięk



a tu, jak widać, za stosowną infrastrukturą podąża wiedza przekazywana na zasadzie modelowania... choć obserwując stany sanitariatów widać jasno, że dotychczasowe przyzwyczajenia ciężko zmienić...