Pozostało

trwa inicjalizacja, prosze czekac...Gry

Dzień 1

Start: 28.11.2014 r. godz. 12:25 Warszawa - Bangkok 8:30
około 45 km
No i się zaczęło. 
Na lotnisku byliśmy po godzinie 7, czyli mając w zanadrzu sporo czasu na spakowanie rowerów, a finalnie tak naprawdę ledwo co zdążyliśmy. Przerażeni, po raptem kilku godzinach snu, przystąpiliśmy do przygotowywania rowerów do załadunku. Wcześniej rozmyślań o tym momencie była masa: czy w karton, czy składane, czy w specjalnej torbie... Skończyliśmy ze stretchem w dłoni. Rowerki częściowo rozkręcone owinęliśmy folią i nawet byliśmy z siebie zadowoleni do momentu odebrania ich w Bangkoku!
 Okazało się, iż mimo mocnego zabezpieczenia w podróży odpadło pedało, nowiutki kask został obtłuczony, a jedna z tarcz hamulcowych wygięta!
Po  zmontowaniu rowerów, przebraniu się w cykloturystyczne stroje w końcu, tj. około dwunastej udało nam się wystartować! 
Wystartować to chyba za mocno powiedziane, bo jeszcze przez około 2 godziny kluczyliśmy wokół lotniska (nie zapomnijmy, że z 1 pedałem). Nikt nie znał angielskiego, nikt nie był w stanie nam wytłumaczyć, jak wydostać się na drogę nr 3, która wiodła w obranym przez nas kierunku! Upał przeogromny, termometr pokazywał 40 stopni. W dodatku nawigacja oszalała wybierając sobie domyślnie język tajski, więc i ona nam nie pomogła! Dopiero później udało nam się wrócić do bardziej zrozumiałego dla nas języka.
W końcu jednak się udało, po około 15 km znaleźliśmy nawet sklep rowerowy i zakupiliśmy (niestety nie spd ale zawsze...) pedało.
Tłok, szum, hałas ogromny... Z założenia jechaliśmy w stronę morza, by w jakimś zakątku rajskiej tajskiej plaży rozbić namiot. Po jakichś 40 km dojechaliśmy do wytyczonego celu, jednakże nie mogliśmy znaleźć ani jednego przejścia na plaże. Zaczynał zapadać zmrok, a miejsca na rozbicie namiotu nie było wcale - wszędzie domy, a pomiędzy śmieci, śmieci, gnijące śmieci. Coraz bardziej przerażeni zaczęliśmy szukać hotelu, gesthausu, czegokolwiek. Oczywiście bezskutecznie, autochtoni również nam nie pomogli-nasze usiłowania dogadania się po angielsku i na migi kwitowali uśmiechem. Słowa "hotel" wydawało się, że nie znają... 
Ciemniało coraz bardziej, jedyny pomysł, który przyszedł nam do głowy to wrócić do świątyni, którą dopiero co mijaliśmy.
Udało się - dostaliśmy kawałek podłogi na rozbicie moskitiery. Do towarzystwa gekony, psy i jeszcze stara niema Tajka, która z zaciekawieniem obserwowała każdy nasz krok. 
Po rozbiciu się i przebraniu w cywilne ciuchy udaliśmy się na zwiedzanie miasteczka. Było malowniczo i czarownie. 
Tu nasz pierwszy targ z ogromem straganów serwujących jadło.
Zjedliśmy naszą pierwszą zupę w designie wietnamskiego pho. Micha makaronu z bulionem o charakterystycznym słodkawym smaku.  
Sanitariat w świątyni nas przeraził, ale jak się później okazało to ta łazienka stała na bardzo przyzwoitym poziomie...
Noc była bardzo ciężka. Do wczesnych godzin porannych rozbrzmiewała bardzo głośna muzyka. (mnisi akurat mieli swoje święto). No i tak się "wyspaliśmy". Pobudka około 5 rano i w drogę!